Recenzja "Ironheart": Miało być nowe „Iron Man”, wyszło... coś między „WandaVision” a „Gone in 60 Seconds”

Kalendarz 7/7/2025

Ironheart na Disney+ pokazuje historię Riri Williams, następczyni Iron Mana. Czy magia i nauka mogą współistnieć w MCU? Sprawdź recenzje i opinie widzów.

Marvel lubi opowiadać tę samą historię. Ktoś rzuca wszystko, pakuje się w wielką przygodę, dostaje po głowie, dojrzewa, wraca jako nowy człowiek. Klasyczna „podróż bohatera”, która działa od czasów Odysei aż po Thora i Black Panthera. Ironheart, czternasty aktorski serial MCU na Disney+, chciał iść tą samą drogą. Ale gdzieś po drodze zgubił kompas.

Start obiecujący jak Tony Stark. Ale bez jego pieniędzy

Riri Williams (Dominique Thorne) została już wprowadzona w Czarnej Panterze: Wakanda Forever jako młoda, genialna konstruktorka. Ironheart ma być jej idealnym prologiem przed wejściem na duży ekran. I na początku wszystko gra: MIT, błyskotliwa studentka z ego większym niż kampus, zbroja inspirowana Iron Manem, wyrzucenie ze szkoły za pomaganie w ściąganiu i demolowanie laboratoriów. Potem ucieczka z prototypem do Chicago. Wszystko zgodnie z marvelowską checklistą.

Jest nawet echo Tony’ego – Riri jest pewna siebie, trochę arogancka, działa na własnych zasadach. Ale jest też zasadnicza różnica: Stark miał miliardy, a Riri jest młodą, czarnoskórą dziewczyną z robotniczego Chicago. I w tym właśnie punkcie historia skręca.

The Hood: magia, peleryna i gang, który kradnie tylko dla siebie

Pojawia się Parker Robbins, czyli The Hood (świetny Anthony Ramos), który proponuje jej klasyczny diabelski układ: pieniądze na dokończenie projektu w zamian za dołączenie do gangu. Brzmi jak Robin Hood, ale bez filantropii – jego ekipa kradnie od bogatych, żeby sobie kupić więcej zabawek. Są tu hakerzy, ogniści psychole, wojownicy spod monopolowego.

Parker ma magiczną pelerynę, która pozwala mu znikać i wyginać kule jak Neo. Magia wjeżdża na pełnej. I tu zaczyna się zderzenie z nauką – coś w stylu WandaVision, tylko mniej konsekwentne. Czarownice pojawiają się, żeby uświadomić Riri, że zbroja i matematyka nie wystarczą. Trzeba czegoś więcej. Ale Riri nie słucha – klasyk.

Heisty jak z VHS-a i walka, która nie robi wrażenia

Od trzeciego odcinka gang zaczyna konkretne roboty: wyłączają podziemny transport, włamują się do strzeżonej szklarni jak z heist movie z 2001 roku. Czuć tu trochę vibe Szybkich i wściekłych sprzed ery supersamochodów i 60 sekund. Jest tempo, są żarty, jest brud.

Tylko że jak przychodzi do właściwej akcji w zbroi, to robi się biednie. Walki są nijakie, stawki małe, brak im rozmachu. To nie ten kaliber, co Iron Man kontra Iron Monger. Ani nawet Spider-Man kontra Vulture. Jakby te walki po prostu miały być.

Złoczyńcy z marginesu. Ale nie mamy powodów, żeby im kibicować...

Hodge (twórczyni serialu) sugeruje, że gang Parkera to ofiary systemu. Marginalizowani, zapomniani. Tylko że… nie znamy ich historii. Nie wiemy, co ich boli, ani czego chcą poza pieniędzmi. Ich zemsta nie ma motywu. Ich kradzieże nie mają celu.

Riri też nie wypada lepiej. Niby chce chronić bliskich, ale przez cały serial tego nie robi. Jej działania są impulsywne, skupione na sobie. Działa, bo może. Nie dlatego, że powinna. I z każdym kolejnym odcinkiem bardziej przypomina antybohaterkę niż Iron Mana.

Joe – zmarnowany potencjał i „Palpatine mode” znikąd

Jest jeszcze Joe McGillicuddy (Alden Ehrenreich), czarnorynkowy wynalazca z traumą po ojcu-przestępcy. Początkowo wypada ciekawie: skromny, techniczny, niepewny siebie. Ale potem, klasycznie jak w złym sequelu, dostaje upgrade’y i błyskawice z rąk. Zmienia się w broń masowej zagłady, bo… scenariusz tak chciał.

Zamiast subtelnej historii o ojcach i ich błędach dostajemy kolejnego szalonego gościa z CGI. A wszystko to przez to, że Riri wciąga go w bagno.

N.A.T.A.L.I.E.: duch przyjaciółki, który staje się AI

Najmocniejszym emocjonalnie wątkiem serialu jest przyjaźń Riri z Natalie (Lyric Ross), zmarłą przyjaciółką w strzelaninie razem z ojczymem Riri. Dziewczyna wraca jako AI – N.A.T.A.L.I.E. – przypadkowo wygenerowana podczas skanowania mózgu Riri. Ma wspomnienia, charakter i głos Natalie.

Na początku jest zgrzyt: Riri nie wie, czy to nie świętokradztwo. Ale z czasem ich relacja się odbudowuje – i tu naprawdę czuć serce. To trochę jak przemiana J.A.R.V.I.S.-a w Visiona, tylko mniej spektakularna, ale bardziej ludzka.

Finał? Zmarnowany prolog, zmarnowana bohaterka

I właśnie wtedy, kiedy myślimy, że może jednak ta historia się zamknie – że Riri czegoś się nauczyła – wchodzi finał. W ostatniej scenie dostaje kolejną propozycję od kolejnego „magicznego dupka”. I podejmuje kolejną idiotyczną decyzję. Jakby cały serial nie miał znaczenia.

To końcówka, która mówi jedno: niezależnie od tego, co przeszedłeś, i tak sprzedasz duszę, jeśli cena będzie odpowiednia. Smutne? Tak. Prawdziwe? Być może. Ale czy tego oczekujemy po origin story nowej bohaterki MCU?

Werdykt: więcej frustracji niż serca

Ironheart miało potencjał. Dominique Thorne, Anthony Ramos i reszta obsady dają z siebie wszystko. Ale scenariusz nie daje im na czym grać. Bohaterka nie przechodzi przemiany. Antagoniści są mdli. A finał podcina sens całej historii.

Są momenty dobre – heisty, chemia z Natalie, kilka emocjonalnych scen. Ale całość? Zbyt cyniczna, zbyt pusta, zbyt nijaka jak na coś, co miało być nowym otwarciem dla Marvela.

Katarzyna Petru Avatar
Katarzyna Petru

Dziennikarz, recenzent i felietonista portalu "Wybierz TV"