TCL V6C to telewizor, którego sens tkwi przede wszystkim w trzech elementach: systemie Google TV, kilku funkcjach przydatnych dla graczy i bardzo niskiej cenie. To właśnie Google TV jest jego największym atutem – daje dostęp do ogromnej biblioteki aplikacji, od najpopularniejszych serwisów streamingowych po mniej znane programy, a do tego pozwala korzystać z AirPlay, screen mirroringu czy wyszukiwania głosowego. Dla wielu użytkowników sam ten system może być wystarczającym powodem, by rozważyć zakup. Do tego dochodzą proste, ale praktyczne dodatki dla graczy, takie jak tryb ALLM, niski input lag czy Game Bar z podglądem parametrów, które sprawiają, że okazjonalne granie na konsoli staje się wygodniejsze. Trzecim argumentem, i chyba najważniejszym, jest cena – w tej klasie trudno znaleźć inny model z Google TV, który oferowałby tak szeroki dostęp do funkcji smart. Kiedy jednak przechodzimy do jakości obrazu, widać wyraźnie, z jak dużą ilością kompromisów mamy tu do czynienia. V6C jest telewizorem bardzo ciemnym. Kolory pozostają ubogie, a w bardziej wymagających scenach obraz bywa spłaszczony i pozbawiony detali. Kontrast zapewniany przez matrycę VA można uznać za przyzwoity, ale okupione jest to słabymi kątami widzenia. Do tego dochodzi smużenie w dynamicznych scenach sportowych, a także nienaturalny efekt upscalingu, który zamiast poprawiać szczegóły, często je sztucznie wyostrza. Dla kogo więc jest ten model? V6C to telewizor, który sprawdzi się jako proste urządzenie do codziennego oglądania telewizji czy YouTube’a, a jego największą siłą jest system operacyjny i niska cena. Jeśli jednak liczymy na tanie wrażenia kinowe, czy komfortowe granie w nowoczesne tytuły, model ten szybko pokaże swoje ograniczenia. Kupując go, trzeba więc jasno wiedzieć, na co się decydujemy to telewizor do prostych zadań, a nie sprzęt, który ma zachwycać jakością obrazu.
Telewizor Haier Q80FUX to jedna z najbardziej schizofrenicznych propozycji, jakie od dawna gościły w naszej redakcji. Z jednej strony, mamy tu bowiem kawał solidnego sprzętu: panel VA gwarantujący głęboką, jak na ten segment, czerń oraz filtr kwantowy QLED, który faktycznie potrafi wygenerować soczyste, przykuwające wzrok kolory. To fundament, na którym można było zbudować naprawdę konkurencyjny odbiornik ze średniej półki. Niestety, cały ten potencjał matrycy jest systematycznie torpedowany przez oprogramowanie, stanowiące prawdziwą kulę u nogi tego modelu. Największą piętą achillesową Q80FUX jest jego totalna kapitulacja w starciu z materiałami HDR10. Elektronika zdaje się kompletnie nie rozumieć, jak interpretować sygnał, w efekcie czego notorycznie przepala najjaśniejsze partie obrazu, zamieniając je w płaską, mleczną plamę. Jeśli dodamy do tego system Google TV, który – choć funkcjonalny – jest niestabilny, pełen błędów i irytujących niedoróbek, otrzymujemy obraz produktu surowego, wyraźnie zdradzającego brak doświadczenia producenta. I gdy już mieliśmy spisać ten model na straty, odkryliśmy jego zaskakującą niszę. Po podłączeniu konsoli Q80FUX przechodzi transformację. Okazuje się bowiem, że ten telewizor oferuje rewelacyjnie niski input lag, w pełni wspiera VRR, a do tego potrafi przyjąć sygnał 120Hz w rozdzielczości Full HD. W świecie gier, gdzie responsywność jest wszystkim, te parametry stawiają go w bardzo dobrym świetle. Mamy więc do czynienia z urządzeniem o bardzo wąskiej specjalizacji. To nie jest telewizor uniwersalny do salonu – do tego brakuje mu stabilności i przede wszystkim jakiejkolwiek poprawności w obsłudze filmów. To raczej budżetowy, wielkoformatowy monitor dla gracza, który jest w stanie świadomie wybaczyć mu wszystkie wady oprogramowania w zamian za te kilka kluczowych dla konsoli/pc atrybutów w stosukowo przystępnej cenie.